Jak to wszystko wyjaśnić? (po nitce do kłebka cz.1)
W ogóle nie jest lepiej...
Może niepotrzebnie tego stanu oczekuję. Poprawy w sensie.
W niedzielę obudziłam się z poczuciem kompletnej pustki. Kompletnego NICZEGO. Przestraszyłam się tego stanu. Pierwszy raz od dawna, jeśli nie w ogóle w swoim życiu, poczułam się bezcelowa. Poczułam, że nie mam celu, że nie mam motywatora, że nie wiem, nie chce mi się niczego wewnętrzne...
Poczucie, że mam urlop, że w poniedziałek nie muszę wstawać do pracy i że ten stan błogiego nic-nie-robienia, nic-nie-myślenia będzie trwał kolejny tydzień, bo przecież mam urlop... Wyczyściło mi to mózg.
Ten brak pędu do robienia czegokolwiek, brak strupów na głowie z jednej strony był bardzo przyjemny. Z drugiej strony uświadomiłam sobie, że dużą, jeśli nie główną część mojego życia wypełnia praca i mój zawód, który jest całym moim życiem. Nie ma mnie poza pracą i poza moim zawodem. Jestem! Istnieję! Ale mnie nie ma poza. Nie wiem co ze sobą zrobić. Nie wiem jaki jest mój cel. Brak mi bodźca. Brak mi motywacji. Wszystko mnie nudzi.
Mam ten problem od dzieciństwa. Od dziecka nie wiem co ze sobą zrobić. Od dziecka jednocześnie mam milion myśli na minutę i mnóstwo pomysłów na siebie. Żaden z nich w żaden sposób mnie nie zatrzymał na dłużej.
Robiłam mnóstwo ćwiczeń, testów kompetencji, testów zawodowych. Zdawałam się na mistycyzm, który by mi powiedział jaka jest moja życiowa rola i cel. Mówiąc krótko - próbowałam wszystkiego i chwytałam się wszystkiego. I? W wieku 32 lat nadal nie wiem.
W dzieciństwie miałam długi czas w głowie jeden pomysł na siebie. Muzyka. Zawsze chciałam być wokalistką. Chciałam w życiu robić coś więcej, chciałam się wyrażać muzyką, chciałam mieć pieniadze, poważanie, chciałam, żeby mnie wszyscy kochali. Tak, tak! Nie ma co owijać w bawełnę. Taka jest prawda mojego marzenia. Pamiętam krótki epizod, kiedy chciałam pisać ksiażki fantastyczne. I faktycznie to robiłam. Żyłam w świecie fantazji, wyobraźni i kreowania siebie jako postaci wielkiej, przełomowej, która osiagnęła coś wielkiego. Nie chciałam być przeciętna mimo że mój introwertyzm i ogromna nieśmiałość wpychał mnie w szeregi ludzi przeciętnych właśnie, którzy nie potrafili znaleźć odwagi na to, żeby się wyróżnić.
Potem przyszła szkoła średnia i marzenia o muzyce zostały zakopane gdzieś na prawdę głęboko. Wmówiłam sobie, że nie mam talentu, że świat tego dla mnie nie chce, że te wszystkie kłody pod nogi, które rzucał mi świat o czymś świadczą.
Potem był rok siedzenia w domu. Pamiętam, że za każdym razem, gdy pytano mnie "co mogę robić po swoich studiach" odpowiadałam, że nie wiem. To już świadczyło o moim kompletnym braku zrozumieniu świata, sytuacji w której jestem i... siebie. Już wtedy byłam zagubiona i kompletnie nie wiedziałam i nie widziałam siebie.
A jednak... ten czas, kiedy siedziałam w domu, kiedy szukałam pracy, ale jednocześnie miałam mnóstwo czasu dla siebie, swojego rozwoju, swojego zdrowia psychicznego i fizycznego (to wtedy ustawiłam swoją dietę na takim poziomie, że schudłam najwięcej w życiu). Ten czas wspominam z tęsknotą i rozżewnieniem do dzisiaj. Nie miałam pieniędzy, ale byłam w miarę happy.
Później trafiłam do pracy do sklepu meblowego Jysk na pół etatu. Tę pracę traktowałam dosłownie jako narzędzie do spełniania siebie. Zarabiałam mało, ale połowę wypłaty wydawałam na zajęcia ze śpiewu. Czy te zajęcia wokalne przynosiły mi pieniądze? Ależ skąd. Nie robiłam tego, żeby zarabiać na swoim głosie. Robiłam to, żeby spełniać swoje dziecięce marzenia o śpiewaniu. Potem wymyśliłam, że nie chcę więcej pracować w sklepie, że mam ambicje, że chcę czegoś więcej dla siebie, że oddaję całe swoje życie na pracę (dostałam cały etat). Zrezygnowałam z pracy. Zrezygnowałam z zajęć. Zaczęłam pracę biurową, której nienawidziłam, która mnie przyprawiała o nerwicę. Nie chciałam wstawać do pracy w poniedziałek. Miałam biegunkę mózgową na samą myśl o poniedziałku.
Na szczęście w skutek serii wielu zdarzeń trafiłam do pracy jako referent ds. kadr i płac. Było nerwowo, ale też było bardzo przyjemnie i spokojnie. Atmosfera w pracy zaczęła gęstnieć dopiero pod koniec mojego zatrudnienia. Prezes wymyślił sobie dla mnie inną rolę i wtedy wszystko pierdolnęło. W międzyczasie zrobiłam sobie studia podyplomowe z BHP z myślą, że kiedyś się to może przyda, że będę mogła pracować na część etatu, że będę mogła szkolić, może będę mogła dorobić i wrócę do swoich marzeń, że będę więcej zarabiać dzięki temu zawodowi.
Potem trafiłam do innego miejsca pracy i ta atmosfera uświadomiła mi, że mam tylko jedno życie, a będąc w tym miejscu marnuje się, że jeśli jest sie w pokoju najmądrzejszym człowiekiem to jest źle. Rzuciłam to. Wtedy udało mi się trafić do działu BHP. Poczułam, że złapałam Pana Boga za nogi. Bardzo szybko się przebodźcowałam, przepracowałam i zagotowałam. Potem rzucił mnie mój narzeczony. Mózg mi wybuchł i rzuciłam te pracę. Wróciłam do poprzedniego miejsca pracy na stanowisko specjalisty BHP. Niestety trafiłam z deszczu pod rynnę. Mobbing. Znęcanie się psychiczne. Dopiero jak pieprznęłam wypowiedzeniem trochę się uspokoiło.
I jesteśmy w teraźniejszości. Jesteśmy w sierpniu 2025. Od 2018 roku, kiedy zaczęło się wszyskto dziać minęło już 7 lat. Jestem bogatsza o mnóstwo doświadczeń. Ciągle jestem zagubiona i nieszczęśliwa. Nie potrafię odkryć swojego szczęscia. Chciałabym żyć spokojniej. Zgodnie ze swoim trybem i harmonogramem. Nie potrafię tego osiągnąc i wprowadzic w życie.
Jednocześnie jest we mnie duże poczucie bycia KIMŚ, duża potrzeba bycia POWAŻANĄ (mówię o talencie significant gallupa). Czuję, że powoli, bardzo powoli odkrywam o co tutaj chodzi, ale nadal... Nadal nie wiem czym mam się w życiu zajmować.
Pragnę dla siebie tak dużo... Jednocześnie nie wiem nic i nie wiem czego chcę.
O mój Boże!
PS. Zdiagnozowałam u siebie ADHD. To też wiele wyjaśnia.
Komentarze
Prześlij komentarz